Mont Blanc 4810m.n.p.m. zimą? Czemu nie!
Po wielu latach spotkałem się z
dawnym kolegą z gimnazjum. Okazało się, że ma podobne pasje do mnie to znaczy
lubi wędrować po górach. Ja w przeciwieństwie do niego miałem mały bagaż
doświadczeń. On na swoim koncie miał już za sobą wejście na Mont Blanc latem,
po za tym wspinał się w lodzie na Mount Cook w Nowej Zelandii. Oprócz tego
zrobił sporo dróg w skale m.in. w sokolikach i tatrach. We mnie natomiast było
dużo ambicji i zapału, dzięki czemu rozmowy o wyprawie nie poprzestały tylko na
rozmowie. Do samego końca miałem wątpliwości, ale ja jak to ja potrzebowałem
trochę czasu na podjęcie decyzji. W końcu zapadło jedziemy! Tak właśnie zaczęła
się historia zdobywania dachu Europy.
Przygotowania
do wyprawy nie trwały długo, jednak warto wspomnieć o tym, że podjęliśmy
decyzję o zabraniu ze sobą paliwa. Było tego parę ładnych litrów. Na początku
trzeba było próbnie przelać to do zbiornika. Padł pomysł przelewania rurką,
jednak szybko odeszliśmy od tej idei, po tym jak kolega napił się 95Pb, aż
przelało się nosem. Trochę go mdliło, ale wypił mleko i mu przeszło. Jednak
wstręt do paliwa i rurek pozostał. Po umiejętnym zapakowaniu karnistrów, zapakowaliśmy wszystkie rzeczy na tylnym
siedzeniu zapełniając samochód po dach.
W długa
podróż liczącą 1400km w jedną stronę wyruszyliśmy o 4 rano. Tak jak zawsze
przyjechałem po kolegę a ten dopiero się ogarnął bo wrócił dość późno z
imprezy. Na szczęście długo się nie zbierał, spalił papierosa, dopił herbatę i
wyruszyliśmy w drogę. Trasa przebiegała pomyślnie, pełni energii i entuzjazmu
szybko pokonywaliśmy kilometry.
VW Polo z silnikiem 1litr, 45KM to jest komfort na autostradzie. Przy prędkości 120km/h w porywach do 140km/h osiągał obroty od 4tys obrotów/min do 5tys Obr./min. Na szczęście po polskiej stronie towarzyszyła nam muzyka z radia a po przekroczeniu granicy pozostały nam kasety ze względu na to, że kolega pożyczył odtwarzacz MP4, który nie działał. Po drodze zatrzymywaliśmy się tylko, żeby dolać paliwa do zbiornika. Po za tym nie potrzebowaliśmy przystanków. W trasie popełniliśmy już pierwszy błąd w Niemczech dokładając parędziesiąt kilometrów, jednak nie rzutowało to szczególnie na zmęczenie, które zaczynało pojawiać się w dalszej części jazdy. Niemcy przejechaliśmy dość sprawnie, później Szwajcaria, wykupienie winiety i podążanie pięknymi autostradami w uroczych widokach. Powoli następował zmrok. Dojechaliśmy do uroczej Genewy gdzie poszukiwaliśmy przez ponad godzinę drogi omijającej autostradę prowadzącą do Chamonix, tak aby nie pobrano od nas opłaty. Ludzie, których pytaliśmy nie chcieli mówić po angielsku, więc ciężko było czegoś się dowiedzieć, ale w końcu własnymi siłami trafiliśmy na dobrą drogę. Jednak dojechanie do Les Houches nie było takie proste. Francuskie oznakowania są fatalne. Ciągłe ronda, miejscowości, dziwne znaki. Dużo razy błądziliśmy czasem wjeżdżając pod dziwne wzgórza, aby potem z nich wrócić. W końcu po długim błądzeniu udało się i dojechaliśmy na miejsce. Była już godzina 22, długo nie trzeba liczyć dojazd z Sobótki do Les Houches zajął nam 18 godzin. Nie ma to jak dobry początek.
VW Polo z silnikiem 1litr, 45KM to jest komfort na autostradzie. Przy prędkości 120km/h w porywach do 140km/h osiągał obroty od 4tys obrotów/min do 5tys Obr./min. Na szczęście po polskiej stronie towarzyszyła nam muzyka z radia a po przekroczeniu granicy pozostały nam kasety ze względu na to, że kolega pożyczył odtwarzacz MP4, który nie działał. Po drodze zatrzymywaliśmy się tylko, żeby dolać paliwa do zbiornika. Po za tym nie potrzebowaliśmy przystanków. W trasie popełniliśmy już pierwszy błąd w Niemczech dokładając parędziesiąt kilometrów, jednak nie rzutowało to szczególnie na zmęczenie, które zaczynało pojawiać się w dalszej części jazdy. Niemcy przejechaliśmy dość sprawnie, później Szwajcaria, wykupienie winiety i podążanie pięknymi autostradami w uroczych widokach. Powoli następował zmrok. Dojechaliśmy do uroczej Genewy gdzie poszukiwaliśmy przez ponad godzinę drogi omijającej autostradę prowadzącą do Chamonix, tak aby nie pobrano od nas opłaty. Ludzie, których pytaliśmy nie chcieli mówić po angielsku, więc ciężko było czegoś się dowiedzieć, ale w końcu własnymi siłami trafiliśmy na dobrą drogę. Jednak dojechanie do Les Houches nie było takie proste. Francuskie oznakowania są fatalne. Ciągłe ronda, miejscowości, dziwne znaki. Dużo razy błądziliśmy czasem wjeżdżając pod dziwne wzgórza, aby potem z nich wrócić. W końcu po długim błądzeniu udało się i dojechaliśmy na miejsce. Była już godzina 22, długo nie trzeba liczyć dojazd z Sobótki do Les Houches zajął nam 18 godzin. Nie ma to jak dobry początek.
Zmęczenie
dawało się we znaki w związku z czym wyciągnęliśmy śpiwory i poszliśmy spać w
samochodzie (wyprawa nisko budżetowa). Było zimno i niewygodnie, dlatego
wstaliśmy dość wcześnie i rozpoczęliśmy od gotowania i zbierania się do
wyjścia. Zanim spakowaliśmy i po przytroczaliśmy wszystkie graty minęło dużo
czasu. W końcu wyruszyliśmy w pełnym opancerzeniu w góry. Na początku
prowadziła kręta droga wzdłuż domów, po czym weszliśmy w las kierując się w
stronę pośredniej stacji kolejki. Droga w lesie nie należała do zbyt łatwych.
Było tak dużo śniegu, że ciężko było się poruszać. Na niektórych odcinkach
pokonanie paru metrów w górę wymagało sporo czasu i siły, bo po prostu
osuwaliśmy się. W końcu udało pokonać się te męczące odcinku i zaczęliśmy
zbliżać się do budynku stacji. Dostrzegłem człowieka za nami, więc wystrzeliłem
do przodu a kolega został trochę z tyłu. W związku z czym ten człowieczek
dogonił go. Okazało się, że była to żandarmeria górska, która spytała go gdzie
się wybieramy i jakie mamy plany. Kolega oznajmił, że idziemy na Mont Blanc.
Ratownik odradzał nam wejścia podając wiele powodów, ale kolega nie robił sobie
nic z tego. Po przekroczeniu lawiniastego stoku dotarliśmy o zachodzie słońca
do pośredniej stacji kolejki, gdzie zabiwakowaliśmy. Rozłożyliśmy karimaty
śpiwory i w tych zamurowanych czterech ścianach nocowaliśmy. Następnego dnia
długo naczekałem się na kolegę zanim zorganizował się do wyjścia. Strasznie
mnie to irytowało, nie znoszę spóźnialstwa i ociągania się. W końcu doczekałem
się i wyruszyliśmy. Jak zwykle wystrzeliłem do przodu. Poruszaliśmy się wzdłuż
słupków, obok których przebiega trasa kolejki. Ze względu na dużą ilość śniegu
stok robił się coraz bardziej stromy i niebezpieczny. Na szczęście nic się nie
wysunęło. Doszliśmy do momentu gdzie powinien być tunel. Co się okazało tunel
był zasypany. Pojawiły się dwie opcje albo ominąć tunel prawą stroną jakimiś
bardzo eksponowanymi ścianami co było bardzo nie bezpieczne, albo postarać się
wykopać wejście do tunelu. Ze względu na to, że kolega miał pomysł gdzie może
znajdować się wejście, podjęliśmy decyzję, że kopiemy. On zrobił stanowisko ze
słupu a ja poszedłem z łopatą odkopywać wejście. Miał dobrą pamięć, bo po
jakiejś godzinie udało mi się dokopać i zrobić otwór, którym potem się
przecisnęliśmy i zjechaliśmy na dół. Potem wędrowaliśmy tunelem i co? Okazało
się, że Francuzi zabili przejście po drugiej stronie. Byliśmy zmuszeni wyjść
pomiędzy bocznymi filarami i pokonać eksponowane ściany. Wszystko było by
dobrze gdyby podczas tego przejścia nie spadła mi karimata w przepaść. W końcu
doczłapaliśmy do górnej stacji kolejki i po chwili odpoczynku wyruszyliśmy w
stronę schroniska Tete Rousse 3167 m.n.p.m. Najpierw podążaliśmy sporym polem
śnieżnym aby potem dojść do odcinka skalnego, gdzie wędrowaliśmy granią. Powoli
kończył się dzień a my mieliśmy przed sobą jeszcze sporo drogi do nieczynnego
schroniska. Towarzyszył nam piękny zachód słońca, który sfotografowałem a
oprócz tego problemy. Zaczęło robić się ciemno, zimno i zaczynało wiać, po za
tym pojawiły się stosunkowo trudne technicznie fragmenty. Wyciągnęliśmy linę,
zawiązaliśmy się, kolega prowadził pierwszy. Zaczęły się nerwy, które po chwili
rozładowałem. Trzeba było podjąć decyzję co dalej. Nie jedliśmy i nie piliśmy
prawie cały dzień oprócz śniadania i przerwy przy górnej stacji kolejki. Było
zimno, wietrznie, ciemno i pojawiały się trudności skalne. Wracać? Iść w górę?
A może biwakować? Długo się niezastana wialiśmy, decyzja zapadła jednomyślnie.
Biwak na grani. Odkopaliśmy łopatą trochę śniegu, on położył karimatę pod swój
śpiwór ja tylko folię NRC i położyliśmy się. Jednak zanim to zrobiliśmy udało
mi się roztopić trochę śniegu i zrobić izotonik, który wypiliśmy. Noc była
bardzo długa. Ja spałem na dwóch butach, jeden miałem pod głową, drugi pod
biodrem a plecak pod nogami. Dzięki temu nie leżałem bezpośrednio na śniegu.
Jednak dotykałem łokciem podłoża przez co cały czas odczuwałem zimno. Co jakiś
czas spoglądałem na zegarek, bo wydawało mi się, że już ranek. Okazywało się,
że minęło dopiero parę minut. Taka męczarnia do samego rana, kiedy to
wystawiłem delikatnie głowę i mówię! Stary wstawaj łoimy dalej, jest wschód
słońca i piękna pogoda. Wszystko ładnie pięknie, ale mróz nadal trzyma. Było
nam tak zimno, że szybko się pozbieraliśmy i wyruszyliśmy w górę. Totalny brak
mocy i takie snucie się w górę. Była piękna słoneczna pogoda. Powoli
odtajaliśmy przemieszczając się w górę krok za krokiem. W końcu ukazało się
wymarzone schronisko Tete Rousse. Za nim otworzyliśmy drzwi trzeba było trochę
je odśnieżyć. W śpiworach mieliśmy sporo lodu. Ja miałem kostki takie jak z
zamrażarki. Postanowiliśmy, że tego dnia nie wędrujemy już dalej tym bardziej,
że noc miała być jeszcze bardziej mroźna niż poprzednio, dlatego zostajemy w
schronisku, żeby zregenerować siły. Będąc w schronisku zabrałem się za
rozbrylanie swojego śpiwora puchowego. Rozkruszyłem i rozmroziłem bryłkę po
bryłce i miałem tylko wilgotny śpiwór. Dzięki kocom, które były w schronisku
udało mi się go całkowicie wysuszyć w przeciwieństwie do syntetycznego śpiwora
kolegi. On do końca wyprawy miał wilgoć i lód. Jeszcze tego samego dnia
zrobiliśmy podejście pod rolling Stones w celu obadania jak wygląda teren. Było
dość lawiniaście i przymierzaliśmy się jak pokonać tą trasę. Po powrocie do
schroniska najedliśmy się do syta i położyliśmy się w wilgotne śpiwory. Tej
nocy spało się dobrze, w końcu dach nad głową. Z samego rana wstaliśmy i
zaczęliśmy się ogarniać zaczynając oczywiście od gotowania herbaty a dopiero
potem jedzenia. Po wyjściu ze schroniska już było widać zapowiadającą się
piękną pogodę. Przed nami dojście do schroniska Gouter 3817 m.n.p.m. Początek
całkiem obiecujący ponieważ poszedł bardzo szybko, potem przy rolling Stones
zrobiliśmy trzy wyciągi do góry, aby przeciąć kuluar w miejscu gdzie było
mniejsze prawdopodobieństwo ściągnięcia lawiny. Ja jako pierwszy przecinałem
stok o bardzo dużej ekspozycji. Przeszedłem na drugą stronę dochodząc do kruchych
skałek. Stanąłem i zamarłem, bałem zrobić się krok, cały czas miałem myśl-
jeden zły krok i może być po mnie. Tak człapałem człapałem aż przysiadłem na
skale. Kolega szybko przeszedł przez kuluar podszedł do mnie i mówi: co Ty
stary robiłeś tyle czasu? A ja na to: mógłbyś poprowadzić i zrobić jakiś punkt?
On się zaśmiał i poprowadził do góry. Wspinaliśmy się w rakach i czekanach po
skałach. Momentami było dość trudno jednak w końcu udało dotrzeć się do szlaku,
z którego wcześniej zboczyliśmy. Chwila odpoczynku i dalsza droga do
schroniska. Wydawało się, że jest ono na wyciągnięcie ręki, a droga dłużyła się
i dłużyła. Było coraz ciężej i bardziej stromo. Dzień powoli się kończył a my
byliśmy jeszcze w drodze. Kolega miał, więcej siły, więc pognał do przodu. Dobrze
zrobił bo zanim ja doszedłem to już odśnieżył drzwi. Wspinaczka tego dnia
zajęła nam około 8 godzin. Byliśmy dość mocno zmęczeni, ale mieliśmy ambitny
plan aby dnia następnego atakować już szczyt. Tym bardziej, że następnego dnia
był już nowy rok 2013. O 23.50 roku 2012 wstaliśmy, aby wspólnie świętować nowy
rok. Oczywiście nie obyło się bez alkoholu, ale tym razem tylko po łyku Rumu,
oglądanie fajerwerków, które były wystrzeliwane z wysokości 1000m.n.p.m a my
byliśmy na 3817m.n.p.m, ogólnie widok nie do opisania. Jednak pogoda popłatała
trochę plany i w nocy zaczął padać mocno śnieg. Wstaliśmy skoro świt, było
trochę mgliście, wietrznie i widać było sporą ilość śniegu, która spadła przez
noc. Mimo to podjęliśmy ryzyko, próbę i wyruszyliśmy. Najpierw podążaliśmy
granią aby dostać się na pole lodowe przed dome du gouter 4304m.n.p.m. Jednak
mocny wiatr i ilość śniegu nas zahamowały. Podjęliśmy decyzję, że zawracamy.
Trochę miałem wyrzuty do kolegi, że rezygnujemy, ale nawet nie wiedziałem czego
mogę się spodziewać dalej, tym bardziej, że nie miałem żadnego doświadczenia.
Wróciliśmy do schroniska i zaczęliśmy gotowanie i obserwowanie co się dzieje.
Ogólnie powstało trochę paniki, że sytuacja jest kiepska. Ani wchodzić w górę
ani schodzić w dół. Wszędzie sporo śniegu i mega lawiniaście. Co w tej
sytuacji? Dzwonić po helikopter, żeby nas ściągał? Hmm, ale kolega nie ma nawet
ubezpieczenia (nie ma jak założenie jak ma się coś stać to już po całości).
Dobra w takim razie telefon do przyjaciela. Tak właśnie! Zadzwoniłem do Wicia,
sąsiad przyjaciel, który zdobył nie jedną już górę i nie w takich warunkach.
Dzięki niemu atmosfera się rozładowała, przekazał nam swoje cenne doświadczenie
i już wiedzieliśmy co robić. Przeczekaliśmy ten dzień obserwując okolicę i zachowania
w terenie. Tego dnia dostrzegłem mega lawinę na ścianie góry obok, jednak było
tam mocne nachylenie, więc nie było to zbyt dziwne. No dobra to co skoro
wszystko jest okej no to trzeba jutro atakować! Morale mocno się wahały, ale
wszystko zależało ode mnie ponieważ kolega stwierdził, że ja mam podjąć
decyzję. Mimo ambitnego nastawienia kolejnego dnia czyli 2 stycznia, była
fatalna pogoda, która uniemożliwiła nam wyjście i atak. Cóż tu robić w
schronisku, w którym zimno, pusto i człowiek głodny. Tym bardziej, że powoli
zaczynało nam się kończyć jedzenie. Na szczęście w schronisku znajdował się
kosz, w którym turyści pozostawiają jedzenie i inne gadżety jak np. butla z
gazem, które im zostały. Korzystając z tego przywileju zjedliśmy wszystko co
było i wykorzystaliśmy cały gaz, który pozostał. Nie jest łatwo topić śnieg i
doprowadzić go do wrzątku. Jak już trochę pojedliśmy to zaczęło się leżakowanie
w śpiworach i granie w karty. W tamtym momencie byliśmy mistrzami gry w makao.
Jednak i to po połowie dnia potrafiło się znudzić. Akurat w schronisku był
również kącik z książkami. Dobrze je poprzeglądaliśmy i co? Znalazła się nawet
książka po polsku. Na początku zachwyceni, aby po przeczytaniu 30 stron,
stwierdzić ale komunistyczna powieść- dramat! Tym sposobem przeszliśmy do
dalszej gry w karty i oczekiwania na koniec dnia i lepszą pogodę. Dzień trochę
się dłużył, głód i mróz doskwierał, w związku z czym nastawienie i samopoczucie
było coraz gorsze, jednak nadzieja na zdobycie szczytu była w dalszym ciągu.
Kolejnego dnia znów wstaliśmy bardzo wcześnie, pogoda nie zapowiadała się
dobra, było mocno mgliście i wietrznie. Trzeba było podjąć decyzję, którą
kolega powierzył mi. Tak właśnie doszło do tego, że 03.01.2013 wyruszyliśmy na
podbój dachu Europy! Od początku szło nam bardzo dobrze, na szczyt dome du
Gouter wykręciliśmy czas jaki robi się w lecie. Potem lekkie zejście i dojście
do schronu Valot. Wiał mocny wiatr, który szybko wychładzał organizm. Chwile
zajęło odkopanie drzwi do schronu, co spowodowało lekkie wychłodzenie. Po
wejściu, nawodniliśmy się, zjedliśmy i omawialiśmy plan ataku szczytu. Ja ze
względu na brak obycia z wysokością odczuwałem, że trochę dziwnie się czuje,
jednak byłem pozytywnie nastawiony na atak szczytowy. Po chwili ogarnęliśmy się
i wyruszyliśmy do góry. Na początku mieliśmy do ominięcia trochę szczelin, a
potem podążaliśmy najpierw dość szerokim stokiem a potem wąską granią, rzekłbym
żyletą. Potem pokonaliśmy siodło aby następnie podjąć końcowy atak na szczyt.
Przyznam szczerze, że każdy krok sprawiał dużo trudności, czułem się jak bym
biegł sprintem a stawiałem tylko krok za krokiem. Wiał mocny wiatr, świeciło
mocne słońce, mało piliśmy, ale krok za krokiem podążaliśmy w stronę szczytu.
Wydawało się na wyciągnięcie ręki, a cały czas okazywało się, że to jeszcze nie
to. W końcu ukazał nam się wierzchołek! Na co kolega dawaj biegniemy.
Przebiegłem jakieś 20 metrów na co mówię, stary nie dam rady biec. Tak właśnie
pokonując ostatnie metry dotarliśmy na dach Europy. Wrażenie jakie nam towarzyszyło?
Radość, szczęście, łzy sukcesu. Nigdy w życiu nie czułem czegoś takiego,
pokonaliśmy wiele trudności i niebezpieczeństw aby tam dotrzeć. Jak na polaków
przystało trzeba było to oblać, wypiliśmy po łyku rumu, który szybko odczułem.
Zrobiliśmy zdjęcia w barwach polski i szybko zbieraliśmy się do zejścia bo było
strasznie zimno po za tym była już 14. To nie koniec atrakcji, oczywiście gdy
byliśmy na szczycie przeleciał znany nam już wcześniej śmigłowiec żandarmerii,
która kontrolowała nasze poczynania.
Wydawałoby
się, że to koniec historii. Jednak nie zapominamy, że nie wejście a zejście
jest bardziej niebezpieczne. Tak też było w tym przypadku. Początek zejścia był
bardzo szybki i lekki, jednak po dojściu do schronu Valot zrobiło się bardzo
mgliście, widoczność była na około 50 metrów. Zatrzymaliśmy się na chwilę w
schronie i zastanawialiśmy się nad decyzją. Zostać w schronie bez śpiworów i
bez jedzenia licząc na dobrą pogodę dnia następnego. Kiepska sprawa, ale iść we
mgle duże ryzyko, że możemy zboczyć z trasy i zejść nie wiadomo gdzie. Jednak
wspólnie podjęliśmy decyzję, że idziemy. Przedzierając się przez mgłę i mocny
wiatr, staraliśmy się znaleźć nasze ślady. Najpierw prowadził kolega a potem
ja. W końcu dotarliśmy do dome du gouter. Zrobiło się dość niebezpiecznie bo
wchodziliśmy na pole lodowe gdzie było sporo szczelin. A ja byłem mistrzem od
szczelin wpadłem 3 razy, ale na szczęście nic sobie nie zrobiłem, ale raz jak
nie byłem w stanie dostrzec końca szczeliny to zwątpiłem. Według obserwacji z poprzednich
dni wiedziałem, że wieczorem przy zachodzie słońca rozwiewa chmury na tym polu
lodowym i tak też się stało na chwilę tylko rozwiało chmury dzięki czemu
wyłapaliśmy istotne szczegóły a mianowicie charakterystyczne „karo” lodowe.
Mniej więcej wiedzieliśmy już jak podążać. Nabraliśmy trochę pewności i powoli
schodziliśmy, z biegiem czasu chmury zaczęły się rozwiewać i wszystko stawało
się klarowne. Pod koniec jak już docieraliśmy do podnóża lodowca, znów
usłyszeliśmy śmigłowiec, który kontrolował nasze poczynania. Już, więcej
przygód tego dnia nie mieliśmy, oprócz tego, że snuliśmy się do schroniska
ostatkami sił i strasznie bolały nas głowy i byliśmy wykończeni. Po wejściu i
lekkim ogarnięciu się wysłałem sms-y do znajomych, że udało się podbić dach
Europy! Potem odpoczynek, dojadanie resztek jedzenia i myśli o dniu jutrzejszym
czyli zejściu na sam dół do les houches.
Z zejściem
nie było, żadnych problemów. Z gouter do tete rouse zeszliśmy dość szybko,
dzięki czemu mogliśmy spokojnie pokonywać dalszą część trasy. Teraz odcinki,
które wcześniej były ekspozycyjne i wydawały się trudne robiliśmy bez
asekuracji. Udało się dojść do górnej stacji kolejki i znalazła się luka w
zabitym tunelu przez, którą przeszliśmy. Pozostało tylko dojście do pośredniej stacji
kolejki. W związku z tym, że była lekka odwilż na dole pojawiły się obawy, żeby
końcówka nie zakończyła się tragicznie, na szczęście pewne kroki i zachowanie
odległości pozwoliły nam na bezpieczne dotarcie do wybranego miejsca. Z daleka
wypatrzyliśmy już namiot lekko powyżej stacji kolejki. Stwierdziliśmy, że są to
Polacy, albo służby które chcą nam wlepić mandat za to, że podążaliśmy trasą
kolejki. Jednak usłyszeli nas z daleka krzycząc do nas, my wszystko słyszymy.
Dotarliśmy do nich poopowiadaliśmy co i jak i podążyliśmy dalej.
Zdecydowaliśmy, że dotrzemy tym razem do dolnej stacji kolejki i spróbujemy
zjechać kolejką do les houches. Szliśmy dość szybko ponieważ powoli kończył się
dzień. Po mozolnym dotarciu do stacji okazało się, że już nieczynne. Na
szczęście jeden jedyny Francuz mówił po angielsku i dzięki temu nam pomógł.
Okazało się, że będzie jechał transport z żywnością do stacji i będzie ona za
jakiś czas zjeżdżać na dół. Tak właśnie udało nam się zjechać za darmo do
kurortu narciarskiego. Doszliśmy do samochodu zapakowaliśmy rzeczy i poszliśmy
na małe zakupy do Carrefour-a. Potem pozostała nam już tylko droga powrotna.
Wyjechaliśmy jakoś około 19 i pędziliśmy ile fabryka dała w stronę domu.
Zmęczenie dawało się we znaki co sprawiało, że co jakiś czas musieliśmy się
zatrzymać, żebym odpoczął. Całą noc dobrze się trzymałem, ale w okolicach 5
rano oczy zaczynały mi się kleić, więc zjechaliśmy na parking. Wyłączyłem
silnik po czym zasnąłem i spałem godzinę czasu. Na szczęście nabrałem tyle
siły, że dalszą część drogi pokonaliśmy bez żadnych przerw.
Po dotarciu
do domu wspaniałe powitanie, opowieści. Najlepsze jednak jest to, że jak
położyłem się do łóżka przespać to obudził mnie straszny ból palców, które były
lekko poodmrażane, a śniło mi się, że stoję w ścianie i kurczowo trzymam się
skały…
Tak kończy się przygoda z tą piękną górą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz