Wyprawy górskie


Mont Blanc 4810m.n.p.m. zimą? Czemu nie!

 

Po wielu latach spotkałem się z dawnym kolegą z gimnazjum. Okazało się, że ma podobne pasje do mnie to znaczy lubi wędrować po górach. Ja w przeciwieństwie do niego miałem mały bagaż doświadczeń. On na swoim koncie miał już za sobą wejście na Mont Blanc latem, po za tym wspinał się w lodzie na Mount Cook w Nowej Zelandii. Oprócz tego zrobił sporo dróg w skale m.in. w sokolikach i tatrach. We mnie natomiast było dużo ambicji i zapału, dzięki czemu rozmowy o wyprawie nie poprzestały tylko na rozmowie. Do samego końca miałem wątpliwości, ale ja jak to ja potrzebowałem trochę czasu na podjęcie decyzji. W końcu zapadło jedziemy! Tak właśnie zaczęła się historia zdobywania dachu Europy. 

            Przygotowania do wyprawy nie trwały długo, jednak warto wspomnieć o tym, że podjęliśmy decyzję o zabraniu ze sobą paliwa. Było tego parę ładnych litrów. Na początku trzeba było próbnie przelać to do zbiornika. Padł pomysł przelewania rurką, jednak szybko odeszliśmy od tej idei, po tym jak kolega napił się 95Pb, aż przelało się nosem. Trochę go mdliło, ale wypił mleko i mu przeszło. Jednak wstręt do paliwa i rurek pozostał. Po umiejętnym zapakowaniu karnistrów, zapakowaliśmy wszystkie rzeczy na tylnym siedzeniu zapełniając samochód po dach. 

            W długa podróż liczącą 1400km w jedną stronę wyruszyliśmy o 4 rano. Tak jak zawsze przyjechałem po kolegę a ten dopiero się ogarnął bo wrócił dość późno z imprezy. Na szczęście długo się nie zbierał, spalił papierosa, dopił herbatę i wyruszyliśmy w drogę. Trasa przebiegała pomyślnie, pełni energii i entuzjazmu szybko pokonywaliśmy kilometry.
VW Polo z silnikiem 1litr, 45KM to jest komfort na autostradzie. Przy prędkości 120km/h w porywach do 140km/h osiągał obroty od 4tys obrotów/min do 5tys Obr./min. Na szczęście po polskiej stronie towarzyszyła nam muzyka z radia a po przekroczeniu granicy pozostały nam kasety ze względu na to, że kolega pożyczył odtwarzacz MP4, który nie działał. Po drodze zatrzymywaliśmy się tylko, żeby dolać paliwa do zbiornika. Po za tym nie potrzebowaliśmy przystanków. W trasie popełniliśmy już pierwszy błąd w Niemczech dokładając parędziesiąt kilometrów, jednak nie rzutowało to szczególnie na zmęczenie, które zaczynało pojawiać się w dalszej części jazdy. Niemcy przejechaliśmy dość sprawnie, później Szwajcaria, wykupienie winiety i podążanie pięknymi autostradami w uroczych widokach. Powoli następował zmrok. Dojechaliśmy do uroczej Genewy gdzie poszukiwaliśmy przez ponad godzinę drogi omijającej autostradę prowadzącą do Chamonix, tak aby nie pobrano od nas opłaty. Ludzie, których pytaliśmy nie chcieli mówić po angielsku, więc ciężko było czegoś się dowiedzieć, ale w końcu własnymi siłami trafiliśmy na dobrą drogę. Jednak dojechanie do Les Houches nie było takie proste. Francuskie oznakowania są fatalne. Ciągłe ronda, miejscowości, dziwne znaki. Dużo razy błądziliśmy czasem wjeżdżając pod dziwne wzgórza, aby potem z nich wrócić. W końcu po długim błądzeniu udało się i dojechaliśmy na miejsce. Była już godzina 22, długo nie trzeba liczyć dojazd z Sobótki do Les Houches zajął nam 18 godzin. Nie ma to jak dobry początek. 


            Zmęczenie dawało się we znaki w związku z czym wyciągnęliśmy śpiwory i poszliśmy spać w samochodzie (wyprawa nisko budżetowa). Było zimno i niewygodnie, dlatego wstaliśmy dość wcześnie i rozpoczęliśmy od gotowania i zbierania się do wyjścia. Zanim spakowaliśmy i po przytroczaliśmy wszystkie graty minęło dużo czasu. W końcu wyruszyliśmy w pełnym opancerzeniu w góry. Na początku prowadziła kręta droga wzdłuż domów, po czym weszliśmy w las kierując się w stronę pośredniej stacji kolejki. Droga w lesie nie należała do zbyt łatwych. Było tak dużo śniegu, że ciężko było się poruszać. Na niektórych odcinkach pokonanie paru metrów w górę wymagało sporo czasu i siły, bo po prostu osuwaliśmy się. W końcu udało pokonać się te męczące odcinku i zaczęliśmy zbliżać się do budynku stacji. Dostrzegłem człowieka za nami, więc wystrzeliłem do przodu a kolega został trochę z tyłu. W związku z czym ten człowieczek dogonił go. Okazało się, że była to żandarmeria górska, która spytała go gdzie się wybieramy i jakie mamy plany. Kolega oznajmił, że idziemy na Mont Blanc. Ratownik odradzał nam wejścia podając wiele powodów, ale kolega nie robił sobie nic z tego. Po przekroczeniu lawiniastego stoku dotarliśmy o zachodzie słońca do pośredniej stacji kolejki, gdzie zabiwakowaliśmy. Rozłożyliśmy karimaty śpiwory i w tych zamurowanych czterech ścianach nocowaliśmy. Następnego dnia długo naczekałem się na kolegę zanim zorganizował się do wyjścia. Strasznie mnie to irytowało, nie znoszę spóźnialstwa i ociągania się. W końcu doczekałem się i wyruszyliśmy. Jak zwykle wystrzeliłem do przodu. Poruszaliśmy się wzdłuż słupków, obok których przebiega trasa kolejki. Ze względu na dużą ilość śniegu stok robił się coraz bardziej stromy i niebezpieczny. Na szczęście nic się nie wysunęło. Doszliśmy do momentu gdzie powinien być tunel. Co się okazało tunel był zasypany. Pojawiły się dwie opcje albo ominąć tunel prawą stroną jakimiś bardzo eksponowanymi ścianami co było bardzo nie bezpieczne, albo postarać się wykopać wejście do tunelu. Ze względu na to, że kolega miał pomysł gdzie może znajdować się wejście, podjęliśmy decyzję, że kopiemy. On zrobił stanowisko ze słupu a ja poszedłem z łopatą odkopywać wejście. Miał dobrą pamięć, bo po jakiejś godzinie udało mi się dokopać i zrobić otwór, którym potem się przecisnęliśmy i zjechaliśmy na dół. Potem wędrowaliśmy tunelem i co? Okazało się, że Francuzi zabili przejście po drugiej stronie. Byliśmy zmuszeni wyjść pomiędzy bocznymi filarami i pokonać eksponowane ściany. Wszystko było by dobrze gdyby podczas tego przejścia nie spadła mi karimata w przepaść. W końcu doczłapaliśmy do górnej stacji kolejki i po chwili odpoczynku wyruszyliśmy w stronę schroniska Tete Rousse 3167 m.n.p.m. Najpierw podążaliśmy sporym polem śnieżnym aby potem dojść do odcinka skalnego, gdzie wędrowaliśmy granią. Powoli kończył się dzień a my mieliśmy przed sobą jeszcze sporo drogi do nieczynnego schroniska. Towarzyszył nam piękny zachód słońca, który sfotografowałem a oprócz tego problemy. Zaczęło robić się ciemno, zimno i zaczynało wiać, po za tym pojawiły się stosunkowo trudne technicznie fragmenty. Wyciągnęliśmy linę, zawiązaliśmy się, kolega prowadził pierwszy. Zaczęły się nerwy, które po chwili rozładowałem. Trzeba było podjąć decyzję co dalej. Nie jedliśmy i nie piliśmy prawie cały dzień oprócz śniadania i przerwy przy górnej stacji kolejki. Było zimno, wietrznie, ciemno i pojawiały się trudności skalne. Wracać? Iść w górę? A może biwakować? Długo się niezastana wialiśmy, decyzja zapadła jednomyślnie. Biwak na grani. Odkopaliśmy łopatą trochę śniegu, on położył karimatę pod swój śpiwór ja tylko folię NRC i położyliśmy się. Jednak zanim to zrobiliśmy udało mi się roztopić trochę śniegu i zrobić izotonik, który wypiliśmy. Noc była bardzo długa. Ja spałem na dwóch butach, jeden miałem pod głową, drugi pod biodrem a plecak pod nogami. Dzięki temu nie leżałem bezpośrednio na śniegu. Jednak dotykałem łokciem podłoża przez co cały czas odczuwałem zimno. Co jakiś czas spoglądałem na zegarek, bo wydawało mi się, że już ranek. Okazywało się, że minęło dopiero parę minut. Taka męczarnia do samego rana, kiedy to wystawiłem delikatnie głowę i mówię! Stary wstawaj łoimy dalej, jest wschód słońca i piękna pogoda. Wszystko ładnie pięknie, ale mróz nadal trzyma. Było nam tak zimno, że szybko się pozbieraliśmy i wyruszyliśmy w górę. Totalny brak mocy i takie snucie się w górę. Była piękna słoneczna pogoda. Powoli odtajaliśmy przemieszczając się w górę krok za krokiem. W końcu ukazało się wymarzone schronisko Tete Rousse. Za nim otworzyliśmy drzwi trzeba było trochę je odśnieżyć. W śpiworach mieliśmy sporo lodu. Ja miałem kostki takie jak z zamrażarki. Postanowiliśmy, że tego dnia nie wędrujemy już dalej tym bardziej, że noc miała być jeszcze bardziej mroźna niż poprzednio, dlatego zostajemy w schronisku, żeby zregenerować siły. Będąc w schronisku zabrałem się za rozbrylanie swojego śpiwora puchowego. Rozkruszyłem i rozmroziłem bryłkę po bryłce i miałem tylko wilgotny śpiwór. Dzięki kocom, które były w schronisku udało mi się go całkowicie wysuszyć w przeciwieństwie do syntetycznego śpiwora kolegi. On do końca wyprawy miał wilgoć i lód. Jeszcze tego samego dnia zrobiliśmy podejście pod rolling Stones w celu obadania jak wygląda teren. Było dość lawiniaście i przymierzaliśmy się jak pokonać tą trasę. Po powrocie do schroniska najedliśmy się do syta i położyliśmy się w wilgotne śpiwory. Tej nocy spało się dobrze, w końcu dach nad głową. Z samego rana wstaliśmy i zaczęliśmy się ogarniać zaczynając oczywiście od gotowania herbaty a dopiero potem jedzenia. Po wyjściu ze schroniska już było widać zapowiadającą się piękną pogodę. Przed nami dojście do schroniska Gouter 3817 m.n.p.m. Początek całkiem obiecujący ponieważ poszedł bardzo szybko, potem przy rolling Stones zrobiliśmy trzy wyciągi do góry, aby przeciąć kuluar w miejscu gdzie było mniejsze prawdopodobieństwo ściągnięcia lawiny. Ja jako pierwszy przecinałem stok o bardzo dużej ekspozycji. Przeszedłem na drugą stronę dochodząc do kruchych skałek. Stanąłem i zamarłem, bałem zrobić się krok, cały czas miałem myśl- jeden zły krok i może być po mnie. Tak człapałem człapałem aż przysiadłem na skale. Kolega szybko przeszedł przez kuluar podszedł do mnie i mówi: co Ty stary robiłeś tyle czasu? A ja na to: mógłbyś poprowadzić i zrobić jakiś punkt? On się zaśmiał i poprowadził do góry. Wspinaliśmy się w rakach i czekanach po skałach. Momentami było dość trudno jednak w końcu udało dotrzeć się do szlaku, z którego wcześniej zboczyliśmy. Chwila odpoczynku i dalsza droga do schroniska. Wydawało się, że jest ono na wyciągnięcie ręki, a droga dłużyła się i dłużyła. Było coraz ciężej i bardziej stromo. Dzień powoli się kończył a my byliśmy jeszcze w drodze. Kolega miał, więcej siły, więc pognał do przodu. Dobrze zrobił bo zanim ja doszedłem to już odśnieżył drzwi. Wspinaczka tego dnia zajęła nam około 8 godzin. Byliśmy dość mocno zmęczeni, ale mieliśmy ambitny plan aby dnia następnego atakować już szczyt. Tym bardziej, że następnego dnia był już nowy rok 2013. O 23.50 roku 2012 wstaliśmy, aby wspólnie świętować nowy rok. Oczywiście nie obyło się bez alkoholu, ale tym razem tylko po łyku Rumu, oglądanie fajerwerków, które były wystrzeliwane z wysokości 1000m.n.p.m a my byliśmy na 3817m.n.p.m, ogólnie widok nie do opisania. Jednak pogoda popłatała trochę plany i w nocy zaczął padać mocno śnieg. Wstaliśmy skoro świt, było trochę mgliście, wietrznie i widać było sporą ilość śniegu, która spadła przez noc. Mimo to podjęliśmy ryzyko, próbę i wyruszyliśmy. Najpierw podążaliśmy granią aby dostać się na pole lodowe przed dome du gouter 4304m.n.p.m. Jednak mocny wiatr i ilość śniegu nas zahamowały. Podjęliśmy decyzję, że zawracamy. Trochę miałem wyrzuty do kolegi, że rezygnujemy, ale nawet nie wiedziałem czego mogę się spodziewać dalej, tym bardziej, że nie miałem żadnego doświadczenia. Wróciliśmy do schroniska i zaczęliśmy gotowanie i obserwowanie co się dzieje. Ogólnie powstało trochę paniki, że sytuacja jest kiepska. Ani wchodzić w górę ani schodzić w dół. Wszędzie sporo śniegu i mega lawiniaście. Co w tej sytuacji? Dzwonić po helikopter, żeby nas ściągał? Hmm, ale kolega nie ma nawet ubezpieczenia (nie ma jak założenie jak ma się coś stać to już po całości). Dobra w takim razie telefon do przyjaciela. Tak właśnie! Zadzwoniłem do Wicia, sąsiad przyjaciel, który zdobył nie jedną już górę i nie w takich warunkach. Dzięki niemu atmosfera się rozładowała, przekazał nam swoje cenne doświadczenie i już wiedzieliśmy co robić. Przeczekaliśmy ten dzień obserwując okolicę i zachowania w terenie. Tego dnia dostrzegłem mega lawinę na ścianie góry obok, jednak było tam mocne nachylenie, więc nie było to zbyt dziwne. No dobra to co skoro wszystko jest okej no to trzeba jutro atakować! Morale mocno się wahały, ale wszystko zależało ode mnie ponieważ kolega stwierdził, że ja mam podjąć decyzję. Mimo ambitnego nastawienia kolejnego dnia czyli 2 stycznia, była fatalna pogoda, która uniemożliwiła nam wyjście i atak. Cóż tu robić w schronisku, w którym zimno, pusto i człowiek głodny. Tym bardziej, że powoli zaczynało nam się kończyć jedzenie. Na szczęście w schronisku znajdował się kosz, w którym turyści pozostawiają jedzenie i inne gadżety jak np. butla z gazem, które im zostały. Korzystając z tego przywileju zjedliśmy wszystko co było i wykorzystaliśmy cały gaz, który pozostał. Nie jest łatwo topić śnieg i doprowadzić go do wrzątku. Jak już trochę pojedliśmy to zaczęło się leżakowanie w śpiworach i granie w karty. W tamtym momencie byliśmy mistrzami gry w makao. Jednak i to po połowie dnia potrafiło się znudzić. Akurat w schronisku był również kącik z książkami. Dobrze je poprzeglądaliśmy i co? Znalazła się nawet książka po polsku. Na początku zachwyceni, aby po przeczytaniu 30 stron, stwierdzić ale komunistyczna powieść- dramat! Tym sposobem przeszliśmy do dalszej gry w karty i oczekiwania na koniec dnia i lepszą pogodę. Dzień trochę się dłużył, głód i mróz doskwierał, w związku z czym nastawienie i samopoczucie było coraz gorsze, jednak nadzieja na zdobycie szczytu była w dalszym ciągu. Kolejnego dnia znów wstaliśmy bardzo wcześnie, pogoda nie zapowiadała się dobra, było mocno mgliście i wietrznie. Trzeba było podjąć decyzję, którą kolega powierzył mi. Tak właśnie doszło do tego, że 03.01.2013 wyruszyliśmy na podbój dachu Europy! Od początku szło nam bardzo dobrze, na szczyt dome du Gouter wykręciliśmy czas jaki robi się w lecie. Potem lekkie zejście i dojście do schronu Valot. Wiał mocny wiatr, który szybko wychładzał organizm. Chwile zajęło odkopanie drzwi do schronu, co spowodowało lekkie wychłodzenie. Po wejściu, nawodniliśmy się, zjedliśmy i omawialiśmy plan ataku szczytu. Ja ze względu na brak obycia z wysokością odczuwałem, że trochę dziwnie się czuje, jednak byłem pozytywnie nastawiony na atak szczytowy. Po chwili ogarnęliśmy się i wyruszyliśmy do góry. Na początku mieliśmy do ominięcia trochę szczelin, a potem podążaliśmy najpierw dość szerokim stokiem a potem wąską granią, rzekłbym żyletą. Potem pokonaliśmy siodło aby następnie podjąć końcowy atak na szczyt. Przyznam szczerze, że każdy krok sprawiał dużo trudności, czułem się jak bym biegł sprintem a stawiałem tylko krok za krokiem. Wiał mocny wiatr, świeciło mocne słońce, mało piliśmy, ale krok za krokiem podążaliśmy w stronę szczytu. Wydawało się na wyciągnięcie ręki, a cały czas okazywało się, że to jeszcze nie to. W końcu ukazał nam się wierzchołek! Na co kolega dawaj biegniemy. Przebiegłem jakieś 20 metrów na co mówię, stary nie dam rady biec. Tak właśnie pokonując ostatnie metry dotarliśmy na dach Europy. Wrażenie jakie nam towarzyszyło? Radość, szczęście, łzy sukcesu. Nigdy w życiu nie czułem czegoś takiego, pokonaliśmy wiele trudności i niebezpieczeństw aby tam dotrzeć. Jak na polaków przystało trzeba było to oblać, wypiliśmy po łyku rumu, który szybko odczułem. Zrobiliśmy zdjęcia w barwach polski i szybko zbieraliśmy się do zejścia bo było strasznie zimno po za tym była już 14. To nie koniec atrakcji, oczywiście gdy byliśmy na szczycie przeleciał znany nam już wcześniej śmigłowiec żandarmerii, która kontrolowała nasze poczynania. 

            Wydawałoby się, że to koniec historii. Jednak nie zapominamy, że nie wejście a zejście jest bardziej niebezpieczne. Tak też było w tym przypadku. Początek zejścia był bardzo szybki i lekki, jednak po dojściu do schronu Valot zrobiło się bardzo mgliście, widoczność była na około 50 metrów. Zatrzymaliśmy się na chwilę w schronie i zastanawialiśmy się nad decyzją. Zostać w schronie bez śpiworów i bez jedzenia licząc na dobrą pogodę dnia następnego. Kiepska sprawa, ale iść we mgle duże ryzyko, że możemy zboczyć z trasy i zejść nie wiadomo gdzie. Jednak wspólnie podjęliśmy decyzję, że idziemy. Przedzierając się przez mgłę i mocny wiatr, staraliśmy się znaleźć nasze ślady. Najpierw prowadził kolega a potem ja. W końcu dotarliśmy do dome du gouter. Zrobiło się dość niebezpiecznie bo wchodziliśmy na pole lodowe gdzie było sporo szczelin. A ja byłem mistrzem od szczelin wpadłem 3 razy, ale na szczęście nic sobie nie zrobiłem, ale raz jak nie byłem w stanie dostrzec końca szczeliny to zwątpiłem. Według obserwacji z poprzednich dni wiedziałem, że wieczorem przy zachodzie słońca rozwiewa chmury na tym polu lodowym i tak też się stało na chwilę tylko rozwiało chmury dzięki czemu wyłapaliśmy istotne szczegóły a mianowicie charakterystyczne „karo” lodowe. Mniej więcej wiedzieliśmy już jak podążać. Nabraliśmy trochę pewności i powoli schodziliśmy, z biegiem czasu chmury zaczęły się rozwiewać i wszystko stawało się klarowne. Pod koniec jak już docieraliśmy do podnóża lodowca, znów usłyszeliśmy śmigłowiec, który kontrolował nasze poczynania. Już, więcej przygód tego dnia nie mieliśmy, oprócz tego, że snuliśmy się do schroniska ostatkami sił i strasznie bolały nas głowy i byliśmy wykończeni. Po wejściu i lekkim ogarnięciu się wysłałem sms-y do znajomych, że udało się podbić dach Europy! Potem odpoczynek, dojadanie resztek jedzenia i myśli o dniu jutrzejszym czyli zejściu na sam dół do les houches.

            Z zejściem nie było, żadnych problemów. Z gouter do tete rouse zeszliśmy dość szybko, dzięki czemu mogliśmy spokojnie pokonywać dalszą część trasy. Teraz odcinki, które wcześniej były ekspozycyjne i wydawały się trudne robiliśmy bez asekuracji. Udało się dojść do górnej stacji kolejki i znalazła się luka w zabitym tunelu przez, którą przeszliśmy. Pozostało tylko dojście do pośredniej stacji kolejki. W związku z tym, że była lekka odwilż na dole pojawiły się obawy, żeby końcówka nie zakończyła się tragicznie, na szczęście pewne kroki i zachowanie odległości pozwoliły nam na bezpieczne dotarcie do wybranego miejsca. Z daleka wypatrzyliśmy już namiot lekko powyżej stacji kolejki. Stwierdziliśmy, że są to Polacy, albo służby które chcą nam wlepić mandat za to, że podążaliśmy trasą kolejki. Jednak usłyszeli nas z daleka krzycząc do nas, my wszystko słyszymy. Dotarliśmy do nich poopowiadaliśmy co i jak i podążyliśmy dalej. Zdecydowaliśmy, że dotrzemy tym razem do dolnej stacji kolejki i spróbujemy zjechać kolejką do les houches. Szliśmy dość szybko ponieważ powoli kończył się dzień. Po mozolnym dotarciu do stacji okazało się, że już nieczynne. Na szczęście jeden jedyny Francuz mówił po angielsku i dzięki temu nam pomógł. Okazało się, że będzie jechał transport z żywnością do stacji i będzie ona za jakiś czas zjeżdżać na dół. Tak właśnie udało nam się zjechać za darmo do kurortu narciarskiego. Doszliśmy do samochodu zapakowaliśmy rzeczy i poszliśmy na małe zakupy do Carrefour-a. Potem pozostała nam już tylko droga powrotna. Wyjechaliśmy jakoś około 19 i pędziliśmy ile fabryka dała w stronę domu. Zmęczenie dawało się we znaki co sprawiało, że co jakiś czas musieliśmy się zatrzymać, żebym odpoczął. Całą noc dobrze się trzymałem, ale w okolicach 5 rano oczy zaczynały mi się kleić, więc zjechaliśmy na parking. Wyłączyłem silnik po czym zasnąłem i spałem godzinę czasu. Na szczęście nabrałem tyle siły, że dalszą część drogi pokonaliśmy bez żadnych przerw. 

            Po dotarciu do domu wspaniałe powitanie, opowieści. Najlepsze jednak jest to, że jak położyłem się do łóżka przespać to obudził mnie straszny ból palców, które były lekko poodmrażane, a śniło mi się, że stoję w ścianie i kurczowo trzymam się skały… 

Tak kończy się przygoda z tą piękną górą.

    


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz