Na cross straceńców zapisałem się razem z Maciejem na dwa
tygodnie przed zawodami, kiedy to zostały jeszcze tylko 3 wolne miejsca.
Myślałem sobie wtedy, będzie fajny śmieszny bieg. Teraz po tych zawodach wcale
tak nie uważam. Wystarczyło, że przyjechaliśmy na miejsce i zobaczyłem bardzo
sztywne podbiegi i zbiegi a do tego rów z wodą po pas. Od razu wiedziałem, że
nie będzie lekko. Wszystko może wyglądałoby całkiem dobrze gdyby właśnie jeden
z rowów nie wchłonął mi sandała. Dosłownie woda była ponad pas a na dnie
straszliwy muł, który potrafił wciągnąć nawet but a co dopiero sandał. Niestety
ta przykra sytuacja przytrafiła się już na samym początku bo po jakiś 500
metrach. Było nad czym się zastanawiać, dwie myśli albo odpuścić już na starcie
(ale to bez sensu), albo biec dalej z 10km i odpuścić (też bez sensu) i tak
właśnie biegłem na boso aż ukończyłem te zabójcze 15,555km. Muszę przyznać, że
jestem pod niesamowitym wrażeniem jak natura wyposażyła człowieka. Przebiegłem
ponad 15km i nie odczułem żadnego bólu kolan i innych stawów. Fakt jest taki,
że stopy strasznie bolą i trzeba będzie je trochę podleczyć. W końcu dystans
nie taki mały, a był to mój pierwszy bieg całkiem boso, bo zawsze jednak biegam
w Monk Sandals. Co do samego biegu to pierwsze 5km było rewelacyjne cały czas
wyprzedzałem ludzi, nie ważne czy były to podbiegi czy zbiegi, po prostu
idealny naturalny krok dawał niezłą śrubę napędową. Jednak po pierwszym
okrążeniu już nie było mi do żartów i szczęścia. Zaczynałem powoli odczuwać
dyskomfort na stopach, odciski coraz bardziej były odczuwalne w związku z czym
przy bardzo stromych zbiegach po prostu schodziłem. Jednak to co najgorsze to
pozostało na trzecią 5 kilometrową pętle. Oj wtedy to paliły stopy, no ale jak
można się poddać jak pokonało się już taki długi dystans. Oczywiście nie można
zapomnieć o kibicach, którzy mnie wspierali i dopingowali. Bieg na boso był
istną furorą. Najlepsi to byli strażacy, którzy przez krótkofalówki cały czas
pytali czy „Bosonogi Antek” (tak mnie nazwali) już przebiegł. Takie rzeczy dają
dużo radości. Szczerze to nie lubię usilnie wyróżniać się z poza tłumu, tak jak
ludzie poprzebierani za różne dziwne rzeczy. Po prostu startowałem tak jak mnie
stworzono, w pełni naturalnie. Jestem szczęśliwy, że pokonałem tak trudną trasę
i tak długi dystans biegnąc na boso. Wiem, że gdybym biegł w dobrym obuwiu to
zrobiłbym bardzo dobry wynik, ale chyba bosonogi sposób biegu dał mi więcej
frajdy i szczęścia, tym bardziej gdy wbiegałem na metę miałem sporą grupę
fanów, która mi gratulowała i biła brawo. Piękne są takie chwile kiedy to
człowiek przez parę chwil jest doceniony. Osobiście jestem z siebie dumny, że
udało mi się dokonać czegoś nowego na co nigdy bym się nie zdobył, bo zawsze
uważałem, że ludzie którzy startują na boso to jakieś „oszołomy” a w dniu
dzisiejszym i ja dołączyłem do ich grona. Na zakończenie dodam, że po nocach
będzie mi się śnić jeden z odcinków na trasie, niesamowicie stromy zbieg zalany
wodą, po prostu błotny wodospad. Przy pierwszym okrążeniu zjechałem niezdarnie
przez co pociąłem sobie palce i rękę o kamienie, przy drugim zjeździe na boso
zjeżdżałem na pośladkach hamując piętami, a przy trzecim to już była chwila
zastanowienia tym bardziej, że na trasie zjazdowej widoczne były kamienie. Oj
nie powiem bolało…
Myślę, że do zobaczenia za rok, ale następnym razem już w
butach trailowych (oczywiście minimalistycznych).
zdjęcie przed startem |
Więcej zdjęć wkrótce... :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz